Upupieni
Mijający rok jest zdecydowanie rokiem oburzenia. Wszystko zaczęło się od eseju Stéphane’a Hessela, który ukazał się zeszłej jesieni we Francji pod niepozostawiającym żadnych wątpliwości tytułem „Czas oburzenia” (Indignez-vous!), w którym autor nawołuje Francuzów do sprzeciwu wobec tego, co aktualnie dzieje się w ich kraju (m.in. rosnącej przepaści między bogatymi i biednymi, traktowania nielegalnych imigrantów, czy upadku wolnej prasy). Jego zdaniem bunt powinien przebiegać w sposób pokojowy i bez przemocy.
Postulaty Hessela trafiły na podatny grunt, szczególnie u młodego pokolenia, szczególnie w czasach ciągle trwającego kryzysu ekonomicznego. Pierwsi „oburzeni” pojawili się w Hiszpanii w trakcie protestów przeciw skorumpowanym politykom oraz brakowi działań w obliczu narastającego bezrobocia. Następna była „Arabska Wiosna”, rozruchy w Wielkiej Brytanii, strajki w Grecji, czy najbardziej medialny – „Occupy Wall Street”. Łączy je jedno – protestujący są rozczarowani systemem politycznym, działaniami państwa oraz establishmentu. Buntują się przeciwko brakowi alternatyw.
Oburzenie dotarło też do Polski. Niestety, w przypadku Porozumienia 15 października sprzeciw we mnie, osobie przecież w podobnym wieku i o podobnym „backgroundzie”, wywołuje wyłącznie on sam oraz sposób, w jaki prezentuje swoje idee w mediach.
Owszem, sytuacja młodych na rodzimym rynku pracy jest niewesoła i dobrze, że ktoś ten problem zauważył i próbuje coś z tym zrobić. Jednakże ambasadorzy tego ruchu i postulaty, które głoszą, są przerażająco dziecinne i naiwne. Szczególnie rozbroiło mnie zdanie jednej z uczestniczek Marszu Oburzonych, mówiącej o niepewnej przyszłości młodych ludzi w Polsce: „Teraz mieszkam z mamą i jest dobrze, ale boję się, co będzie dalej”. Ta infantylna dziewiętnastolatka chodząca do prywatnego liceum i dopiero stojąca u progu dorosłego życia, najwyraźniej nigdy nie zetknęła się z pojęciem samodzielności. Mam wrażenie, że nie rozumie ona, że życie to nie bajka, nic nie jest nam dane na tacy, a to, co osiągniemy, zależy przede wszystkim od nas samych. Lęk przed dorastaniem jest jak najbardziej zrozumiały, ale żeby od razu wychodzić z tym na ulice? Czy oburzona dziewiętnastolatka nie dostrzega, że życie jest przygodą, a jego urok polega właśnie na tym, że nigdy nie wiadomo, co będzie dalej?
Świat, w którym żyjemy, nie jest idealny. Podoba mi się to, że są ludzie, którzy próbują go zmieniać, buntują się przeciwko regułom, które nim rządzą. Tylko, że polscy oburzeni nie mają na swoje oburzenie żadnego pomysłu. Mówią: „Nie wiemy, co mamy ze sobą zrobić. Dajcie nam pieniądze, mieszkania, żebyśmy się nie bali”, a powinni: „Jest problem, mamy propozycje jego rozwiązania. Pozwólcie nam działać.” Nie widzę w nich społeczeństwa obywatelskiego, brakuje mi w nich chęci do życia i paradoksalnie, właśnie zmieniania świata. Wolałabym butę, przekonanie o własnej wyższości, arogancję – a nie płakanie, bo nie wiadomo, co nas czeka.
Dlatego ja też jestem oburzona. Oburzona na oburzonych, których wizerunek, a przede wszystkim działania (marsze, manifesty, wywiady) wpływają również na mnie i moją sytuację na rynku pracy, niekoniecznie w sposób, którego protestujący by oczekiwali. Oto na wstępie pracy zawodowej dostaję handicapa w postaci stereotypu przedstawiciela niezaradnego, roszczeniowego pokolenia Y, którego żądania co i rusz wszystkich zadziwiają. Przez to część moich wysiłków muszę poświęcać na udowadnianie innym, że wcale tak nie jest. Wymyślam? Wystarczy przeczytać komentarze pod artykułami o polskich oburzonych – nieroby to chyba najdelikatniejszy epitet, który się tam pojawia, a drodzy oburzeni, Wasi przyszli pracodawcy / koledzy z pracy/ klienci też tak mogą myśleć. Cieszę się, że się oburzacie, naprawdę jest na co, ale jednocześnie oburza mnie sposób, w jaki to robicie. Proponuję trochę inaczej ukierunkować swoją energię i myśleć o konsekwencjach swojej aktywności. To pierwszy krok do świadomego działania i zmieniania rzeczywistości.