Menedżer – aktor ze spalonego teatru? I wanna be loved by you, boop-boop-de-boop
Odgrywanie roli mądrego, bo w każdym sensie kompetentnego menedżera i to z bogatą osobowością dla wielu wydaje się o wiele łatwiejsze i tańsze, niż po prostu bycie nim.
Uwaga: Treść może dotyczyć każdego menedżera, niezależnie od branży i działu!
Czy można robić projekt tylko po to, aby go robić? A jego efekty nie grają żadnej roli?
Czy można podejmować decyzje, które tak naprawdę o niczym nie decydują?
Czy można rozmawiać, nie komunikując się wcale?
Czy można realnie i wirtualnie spotykać się z ludźmi, nie docierając do nich wcale?
Wszystko można w takiej rzeczywistości firmowej, którą zaludniają tabuny kukiełek, złych aktorów i aktorek, odgrywających role „menedżerów”, „ekspertów” i „specjalistów”.
Skąd taka ostra ocena? Dlaczego role i dlaczego w cudzysłowie?
Jeśli menedżer swoją funkcję obudowuje wyłącznie pozorami i artefaktami, nie może liczyć na to, że ktokolwiek przytomny po przynajmniej pięciominutowym kontakcie z nim w to wszystko uwierzy. To tak jak z ostentacyjnym wykładaniem dłoni na stół, na którą niby przypadkowo zsunął się z nadgarstka drogi zegarek, tylko po to, by pokazać niby swoją klasę.
Albo weźmy takiego firmowego eksperta HR (ostatnio również namnożyło się „pasjonatów”, czy „passionistów”). Jaki z niego ekspert, skoro jego wiedza bazuje na mielonce tych samych case studies przedstawianych na śniadaniach niby tematycznych, konferencjach, czy w branżowych mediach promujących tzw. paleo-nowości HR oraz na modelach zarządzania z podręczników sprzed 30 lat? Skoro kompletnie nie zna swojej firmy i potrzeb zarządu oraz pracowników (np. na pytania „po co” reaguje agresją lub zmianą tematu) i nie ma żadnego pomysłu, jak nawet swoją szczątkową wiedzę przełożyć na jakąkolwiek wartość dodaną dla właściwie najistotniejszych dla niego grup docelowych.
Sprawczość? O jakiej sprawczości możemy mówić, skoro rzeczony ekspert nie ma budżetu, nie ma i nie chce mieć decyzyjności, i na pewno w tej konstelacji wolałby nie mieć żadnej odpowiedzialności.
A co ma taki ekspert?
Ma na pewno mocny personal branding w najgorszym tego słowa znaczeniu. Dba o to, by być zauważonym, sens i merytoryka schodzą na dalszy plan, bo uważa, że coraz mniej jest takich mądrych widzów, którzy zwracają na to uwagę. Góra każe robić projekt? Robi! Wszyscy wiedzą, że robi! Ale czy coś zrobi? No, niekoniecznie, na to trzeba więcej energii, którą codzienne granie i udawanie tak bardzo konsumuje. Wykazywanie efektów? O to ekspert się nie martwi, w końcu jest Excel Masterem, specjalizującym się w szybkim określaniu, co można zaraportować w tabeli jako sukces.
Nasz ekspert gra swoją rolę z takim zacięciem, przekonaniem i wczuciem, jakby skończył co najmniej Lee Strasberga w Nowym Jorku, jest wręcz Marylin Monroe wśród innych nie-ekspertów, za swoją ekspertyzę w byciu nie-ekspertem w swoich myślach zgarnia wszystkie możliwe pozłacane nagrody. Pracuje nad oddechem (mówi szybko i stanowczo, wielokrotnie powtarzając), pracuje nad mimiką (nawiązuje kontakt wzrokowy, nie nawiązując kontaktu), pracuje nad ciałem (ćwiczy gestykulację władzy i mocy na kim popadnie, na dzieciach, na psie, na dozorcy), tylko nad merytoryką nie pracuje, bo czasu nie starcza.
I wszystko się jakoś kręci do momentu, gdy pojawi się nowy przełożony, przełożony z osobowością i merytoryką, który wreszcie powie „sprawdzam” i zza atłasowej, czerwonej i ciężkiej kurtyny wyłoni się scena wiejskiego teatrzyku, na której zagubiony stoi nasz biedny menedżer – ekspert, który tak bardzo zachłysnął się wyimaginowaną świetnością swojego aktorstwa (bo przecież potwierdzoną przez własnego coacha). I tego ekspert się podskórnie potwornie boi.
Ale ma na te lęki gotowe lekarstwo (substytut diety intelektualnej) – przecież wszyscy tak robią, nie tylko w mojej ale i w innych firmach się to sprawdza.
Jeśli bazę dla UZNANIA – pierwszego z czynników, na których powinno zależeć każdemu menedżerowi i każdemu ekspertowi, może stanowić poklepywanie przez innych, takich samych nie-ekspertów po plecach, garść symbolicznych paciorków (100zł podwyżki, naciągana ocena roczna), nagrody branżowe za stosowanie efektownych (nigdy efektywnych) narzędzi, czy wreszcie bezpłatny masaż na spotkaniu/śniadaniu HR-owców, to można powiedzieć, że się sprawdza.
Rzeczywistość jest jednak taka, że w coraz większej liczbie firm dochodzi do opisanego momentu – sprawdzam – i taki ekspert nie ma co liczyć na UZNANIE, ale również na drugi czynnik istotnej wagi dla menedżera – BEZPIECZEŃSTWO, i to nawet nie w długoterminowej perspektywie, ale krótkiej, bo szybko wylatuje. Na własne życzenie – jeśli nie znajduje czasu na dostarczanie wartości dodanej firmie, jeśli nawet nie zna dobrze jej potrzeb, jeśli cała para idzie na udawanie, a potem na rytuały narzekania, jak w korporacjach jest ciężko, to taki ekspert nie powinien się dziwić.
Jak do tego doszło? Przecież ekspert się rozwija – ekspert czyta, ekspert się szkoli.
Cóż, jeśli efekty są takie jak powyżej, to najwyraźniej powinien zacząć czytać więcej i w innych źródłach niż internetowe wyszukiwarki, a także szkolić się nie z dram i dramatów narzędziowych, a bardziej uczestniczyć w szkoleniach, które dostarczają “pełnowartościowego mięsa” do samodzielnego myślenia oraz wzmacniają zdolność do samorefleksji.
Kto by miał na to czas – w tym pędzącym, zarobionym świecie?
Od eksperta można wymagać więcej – że nie będzie ulegał siłom tzw. wstecznego napędu w otoczeniu i pozwalał sobą sterować, że będzie działał, a nie tylko odgrywał działanie na najpłytszym możliwym poziomie. Jeśli chciałby odzyskać większą kontrolę nad własną karierą, a i też życiem, powinien w większym stopniu budować trzeci czynnik najwyższej wagi dla menedżera – swoją ORIENTACJĘ – w oparciu o przemyślane priorytety, struktury i procesy, ułatwiające szybkie podejmowanie decyzji, kontrolując na bieżąco ich realizację. „Święty spokój” i życie z dnia na dzień jako myśl przewodnia ORIENTACJI kończy się zawsze jednym i tym samym – stałym gaszeniem pożarów i brakiem jakiegokolwiek spokoju, niezależnie od poziomu świętości.
Jeżeli w życiu człowieka przestają się liczyć te, przecież tak zasadnicze czynniki – ORIENTACJA nadająca nieprzerwanie sens podejmowanym działaniom, prawdziwe, bo zasłużone UZNANIE i długoterminowe BEZPIECZEŃSTWO, to przestaje się też i liczyć cokolwiek. Oby otrzeźwienie nie nadeszło dopiero po spadku ze sceny.